dzieckiem patologicznych rodziców

Jestem dzieckiem patologicznych rodziców!

9 stycznia

0  Komentarzy

Urodziłem się w 1979 roku i z dzisiejszej perspektywy jestem dzieckiem, które zostało wychowane przez patologicznych rodziców.

Na całe szczęście moi rodziciele nie wiedzieli, że są patologicznymi rodzicami, ani ja nie wiedziałem, że jestem patologicznym dzieckiem, podobnie jak inni moi rówieśnicy z pokolenia końca lat 70-tych, początku 80-tych. Dlatego czuliśmy, że mamy pełny glejt do tego, żeby biegać gdzie popadnie, po nieogrodzonych w tamtych czasie placach budów, bez kasków i ochraniaczy, strzelając do siebie ze “skoblówy” amunicją wykonaną z zagiętych gwoździ i drutów - biorąc udział w czymś, co przypominało wojnę młodzieńczych band, z dowódcami i technikami od ulepszania w garażach rodziców broni i produkcji nowej amunicji o większej sile rażenia (czytaj “bardziej ostrej”). Gdy w stopę wbił mi się gwóźdź, matka nie drżała ze strachu, że to koniec i trzeba zamknąć dziecko w czterech ścianach (no może troszkę chciała, w granicach ogrodu na czas rekonwalescencji), a ranę wymyła szarym mydłem i odkażała fioletem. Rodzice nie martwili się, że w przyszłości przystąpię do prawdziwego gangu, może dlatego, że bliżej im było w tamtym czasie do pieśni powstańców i ruchu oporu, bo im w życiu dorosłym wielu rzeczy po prostu nie było wolno - tak poza swoimi czterema ścianami.

Rodzice nie martwili się o to, że będę opóźniony w rozwoju czy aspołeczny i posłali mieli mnie od razu do zerówki zamiast do żłobka, czy przedszkola. Widocznie uznali, że dziecko najlepiej ma w domu, albo ze swoimi kuzynostwem, z którym co weekend rozrabiałem w domu dziadków, wyciągając dżdżownice, które wypełzały z ziemi po włożeniu w glebę elektrod z prądem, albo właziłem na śliwę, żeby strącić kilka owoców, czy łaziłem w błocie. Nie uczyli nas tolerancji, bo sami radziliśmy sobie z różnicami w szkole, a czasem nawet komuś trzeba było dać w dziób, wybić zęba, bo “siniorami” raczej nikt się nie przejmował.

Latem z kuzynem jeździliśmy na wieś, lub do domku letniskowego, chodziliśmy sami do lasu, nie rozglądając się panicznie czy na każdym krzaku wisi kleszcz. Pływaliśmy w jeziorze i nikt nas nie pilnował na każdym kroku, jakoś nikt też nie utonął. Po wrześniu zbieraliśmy jagody prosto z krzaków, piliśmy mleko prosto od krowy, ewentualnie zdejmując kożuch po zagotowaniu, zbieraliśmy grzyby, odkładaliśmy te trujące tak, jak nas uczyli starsi, ale nikt nie bał się panicznie grzebania przy okazji tego w mchu, dotykania obślizgłych ślimaków, które spacerowały w mchowiu, ani robaków w miąższu. Myszy w domu też nie były problemem, o ile był w pobliżu kot i czasem schrupał na naszych oczach takie szare piszczące biedactwo. Psy w okolicy łaziły bez kagańców i bez smyczy, czasem jakiś co bardziej rozdrażniony zwierzak wbił się temu, lub owemu w udo - sam mam do dziś noszę bliznę po amstaffie na lewym udzie.

Chodziłem z kumplami z bloku do Społem, czyli czegoś na kształt dzisiejszego osiedlowego dyskontu i za zaskórniaki kupowaliśmy saletrę, mieszaliśmy ją z cukrem, w koreczkach po wódce, które znajdowaliśmy za jednym z bloków w trawie, upychaliśmy tę mieszaninę do środka, i zamykaliśmy z drugiej strony gumowym rondelkiem z otworem w środku - podpalone koreczki latały jak bąki, czasem też usypywaliśmy z całej paczki saletry (albo dwóch) górkę, podpalaliśmy i podpatrywaliśmy jak ten wulkan wyrzuca jęzory spienionej, płonącej mieszaniny na boki. Braliśmy z warsztatu saperki, a z ogrodów łopaty i kopaliśmy w piachu podziemne bunkry, które zamykaliśmy od góry płyta ze sklejki, czy wiórów, które można było znaleźć w opuszczonych “murowańcach” - czyli takich nieudanych inwestycjach, mieszkaniach, które zostały rozebrane ze stolarki i wyposażenia. Stamtąd wygrzebywaliśmy też pręty zbrojeniowe i urządzaliśmy walki rycerzy, albo coś na kształt walki na miecze świetlne z Gwiezdnych Wojen. Choć bliżej nam było do rycerzy i tak się czuliśmy.

Łaziło się po drzewach np. po to, żeby powisieć na gałęzi, obrać je z kory i wyrzeźbić łódeczki puszczane w pobliskim potoku. Czasem ktoś “rypsnął” się na ziemię, ale nikt nie skręcił głowy, ani niczego sobie nie złamał - znaliśmy prawo grawitacji i… chyba po prostu wiedzieliśmy jak upadać, a siniaki były zwykłą pamiątką takich wyczynów, niczym szczególnym, co skazywałoby nas na domowy areszt, choć i to też zdarzało się, ale to za wybitne osiągnięcia w materii niebezpiecznych eskapad. Pamiętam jak wracałem przed zmrokiem do domu, mama wkładała mnie do wanny i przez dziesięć minut do spływu w kształcie wiatraczka spływała czarna woda, a ja wyobrażałem sobie, że to jakiś wielki magiczny młyn zasysa ziemię i zaraz wypluje razowy chleb, czy coś takiego.

Na choroby były proste sposoby - wapno, aspiryna, witamina C, czasem jakiś smakowity syrop, ale przede wszystkim profilaktyka w postaci czosnku, herbaty z miodem i cytryną, albo syrop z czarnego bzu - domowej roboty. Pamiętam do dziś jak miałem stawiane bańki i jak w malignie przy 40-stopniowej gorączce wydawało mi się, że wiruję z łóżkiem wokół sufitu jak w jakimś młynku - przeżyłem, świnkę i ospę też przeżyliśmy wszyscy. Rodzice starali się jak mogli smarując nas fioletem i strofując, żebyśmy się nie drapali. Węgiel paliłem u babci w westfalce, ale też jadłem na żołądek, gdy trzeba było odżyć.

Szkoła i obowiązki też były - nikt nie narzekał, szanowaliśmy nauczycieli, szanowaliśmy panią woźną i sprzątających, a po lekcjach trzeba było odrabiać pracę domową. Jakoś nikt nie wykręcał się dysortografią, dyskalkulią i innymi niewidocznymi dysfunkcjami, bo lekcje trzeba było po prostu odrabiać, a ewentualne ADHD odreagowywaliśmy robiąc to wszystko, co powyżej i jeszcze o wiele więcej, ale lepiej nie wspominać, bo dziś może grożą za to paragrafy, ale jest to opisane w regulaminach. Tak, w sumie pamiętam jak bolesne było gdy ukruszyłem sobie dwie jedynki, kiedy z naszą bandą urządziliśmy sobie skakanie BMX-ami ze skoczni skonstruowanej z tej samej sklejki, co bunkry, tyle że ja nie miałem BMX-a, tylko Wigry 3 ze sztywną ramą, przekoziołkowałem i zaryłem w piach. Cóż… tak bywa. Kask nic by tu nie pomógł, chyba że motorowy, ale taki to miał w tamtym czasie tylko Hermaszewski na pamiątkowej pocztówce z 1978-go, czyli zanim się urodziłem. Ale wracając do edukacji, to czasem miałem “okienko” i… to już po zmianie ustroju, w bloku telewizji edukacyjnej, około południa a może czternastej natykałem się na dokumenty na temat największego konfliktu zbrojnego w historii - dużo strzelania, trupów, powstania i upadki, zniszczenie, były także dokumenty o obozach zagłady - tak! Bez cenzury. Nie to, co dzisiaj. Na endziesiątym kanale, po północy, albo w ogóle. Tak, myślałem wtedy o sensie tego wszystkiego, mimo moich jedenastu, czy dwunastu lat. Czytałem dużo, żeby zrozumieć, mój tata jeszcze więce takich ciemnych historii mi opowiadał. Patologiczna rodzina niewrażliwców, co to otwarcie opowiadają niepozytywne historie o śmierci, porażkach, straceniach - a na koniec o zwycięstwie i o tym, jak dziadek zbił Niemca, a ten podczas łapanki z respektu nie skierował go do obozu, tylko do kamieniołomów. Zupę tam dawali i to nie z pokrzyw.

Z kolei w domu jadło się co było, jadłospis dosyć prosty, tradycyjny, bez żadnych egzotycznych składników, mleka bez laktozy, bułek bez glutenu i innych bez-, no chyba że ktoś miał przez lekarza stwierdzoną celiakię i mógł w specjalnym sklepie - jednym z kilku (chyba na palcach jednej ręki można było policzyć) w mieście kupował swój przydział specjalnej żywności. No i sam czasem z dziewczynami z podwórka bawiłem się w dom, gotowaliśmy ryż w deszczówce z komarem - próbowaliśmy tego, nikt nie padł, poza tym komarem, czy inną muchą. Tak samo na obozie żeglarskim - ileż to latających stworzeń - dodatkowych protein, miały zupy z gara gotowane na ognisku po zmroku - wiadomo ćma i inne latające stworzenie ciągnie do światła i jak wpadnie, to już nie wypływa. Połykało się te insekty, znosiło ugryzienia mrówek i komarów, czy wysypkę od pokrzyw. Patent jakoś na końcu się zdobyło i to nie tylko ten żeglarski, taki mały surwiwal przy okazji. Żarło się placki drożdżowe babci i cokolwiek tam się nawinęło słodkiego - ciepłe lody, chałwę, domowej produkcji lizaki z melasy, czy kogel-mogel i jakoś nikt nam nie liczył kalorii, współczynnika BMI, ani nie prowadzał do dietetyków, lub coach’ów żywienia.

Się żyło - zdrowo, czy jakoś tak - do przodu, radośnie, stosunkowo bezpiecznie, nie w odosobnieniu, nie na otoczonym drutem kolczastym osiedlu z monitoringiem i wideodomofonami. Całe szczęście, bo mieliśmy siebie, całą ferajnę, zbieraninę różnych charakterów i temperamentów z osiedla własnego i pobliskich osiedli. Nawet tam, gdzie trzeba było przejść przez czteropasmową aleję, bez wysepek na środku i pana w żółtym z wielkim lizakiem na patyku, który by nas tamtędy przeprowadzał. Grało się międzyosiedlowe mecze na łączkach, czy każdym w zasadzie dostępnym, w miarę niespadzistym terenie, który udało się znaleźć. Kiedyś urządziliśmy sobie własnego “orlika” - słupy na bramki wbiliśmy sami, nie pamiętam ilu taszczyło te wielkie bale i skąd “starszaki” je wytrzasnęli, ale jakoś to ogarnęliśmy - siatki nie było, ale nie była potrzebna, tak naprawdę potrzebna było tylko piłka.

No i w “noża” też graliśmy, czasem ktoś się przyciął, rodzice szorowali to szarym mydłem, odkażali jodyną i zaklejali plastrem - goiło się szybko, jakoś nikt się nie zraził. Nikt od tych sportów nie umarł. Acha i kapsle po butelkach zbieraliśmy na pobliskiej budowie, na hałdzie ziemi odłożonej po wykopach na fundamenty, tam właśnie usypywaliśmy trasy z przeszkodami i ścigaliśmy się na te kapsle, no chyba, że ktoś czasem dostał “resoraka”, to i mógł sobie tam nim pojeździć. Kolekcjonowaliśmy samochody z gumy balonowej - twarda była, szczęki sobie niejeden wyrobił, a i plombę z zęba wyciągnął, ale może to i dobrze, bo można było wystarać się o nową - tę białą, ceramiczną chyba, ale białą, nie taką ołowianą.

Programy w telewizji były dwa, gry tylko w salonie - salonie gier, nie tym domowym. Z kuzynem lata później chodziliśmy do wypożyczalni i na VHS-ie wypożyczaliśmy wszystkie horrory jak leci. bo horrory miały były specjalne - przez efekty specjalne i to jakoś nas bawiło, no i nieoczekiwane sytuacje, nierzadko zabawne. Może horrory to była tylko nasza specjalność, ale dzięki nim nauczyliśmy się lepiej odróżniać co jest kiczem w filmowej sztuce, a co jest kawałkiem solidnych emocji z przekonującymi nas dreszczami, bo odczutymi na własnej skórze. Jak robiło się ciemno i akurat nocowaliśmy w jednym pokoju, to opowiadaliśmy sobie historie - takie niesamowite, żeby sobie przedłużyć jeszcze te filmowe chwile. To jakoś rozwijało naszą wyobraźnię i było bardziej realne, niż dzisiejsze CG, czyli komputerowe efekty specjalne. Cóż… to przeminęło i dziś jesteśmy bardziej ucywilizowani jako społeczeństwo. Ukochaliśmy sobie bezpieczeństwo - wszystko ma być bezpieczne: wyjałowiona żywność, zabawki, osiedla, samochody, szkoły, podróże, bezpieczne reformy, bezpieczne inwestycje i jeszcze antykoncepcja - też bezpieczna. Wszystko wyjałowione i ofoliowane, wygotowane i przemielone dla bezpieczeństwa, bez kości i bez kręgosłupa chyba. Bez trzonu.

I jakoś tak łatwo w tym całym bezpieczeństwie zapomniałem sam, że jestem naznaczony patologicznym dzieciństwem, z dużą dozą prawdziwej, bo kończącej się krzywdą przygody, bez ogrodzeń, kasków i poduszek, choć nadal i mimo wszystko z tą samą grawitacją. Z nieposortowanymi śmieciami i bakteriami, z siniakami, guzami i… z prawdziwym, realnie uczącym doświadczeniem. Mimo, że takie nie-bezpieczne. Niby mamy o niebo więcej możliwości, a jakoś mniej powietrza i przestrzeni dajemy dzisiaj swym pociechom. Dajemy towarzystwo znudzonych opiekunek i zestawy gotowych, często naiwnych opowieści, z sezonową datą przydatności, bo takich, które nie wyszły z doświadczenia pokoleń, z tych sprawdzianów, które sami musieliśmy sobie robić, a które działały, bo ktoś nam po prostu ufał i kochał, choć tak naiwnie w tej swojej nieświadomej patologii.

Wpis zainspirowany innym wpisem na Born In The PRL > właśnie tutaj.

Ilustracja tytułowa: Depositphotos.com 

O autorze

Irek Krajewski

Tworzę strony internetowe w Wordpressie w ikreacja.pl oraz startup technologiczny connectorio.com. Biegam, kocham taniec, czytam w jęz. angielskim i francuskim. Choć jestem inżynierem, zawsze interesował mnie człowiek i emocje. Prostego Facet stworzyłem właśnie po to, żeby je zgłębiać.

Wpisy z tej samej kategorii

Kim jest Prosty Facet?

Kim jest Prosty Facet?
{"email":"Email address invalid","url":"Website address invalid","required":"Required field missing"}

Weź BlogBook'a z najlepszymi wpisami

To 200 stron strategii i metod na radzenie sobie z emocjami i sposobów na konstruktywne myślenie w obliczu trudnych wyzwań. Zapisz się na listę mailową i odbierz swojego BlogBooka teraz!

>